Marsjanin-Life on mars
Ridley Scott-to nazwisko od lat budzi
kontrowersje wśród fanów kina. Scott to postać wybitna dla historii kina. Jeden
z pionierów kina science fiction. Nie ma co tu polemizować z tym faktem.
Wystarczy spojrzeć na "Obcego" i "Łowcę Androidów".
Niestety po ostatnim wymienionym tytule kariera Brytyjczyka zaczęła przybierać
zły odbiór. Scott coraz bardziej idąc w różne odłamy kina gatunkowego, zatracił
po prostu umiejętność robienia dobrych filmów. Oczywiście Ridley miał kilka
kasowych hitów jak: "Gladiator" czy "Helikopter w Ogniu",
ale nie są to dzieła wybitne. Nie inaczej jest z tegorocznym "Marsjaninem".
Nie jest to film wybitny, ale jest to dwugodzinny kawał porządnej rozrywki, w
której.....
Straszliwa burza piaskowa sprawia, że marsjańska ekspedycja, w której skład wchodzi Mark Watney, musi ratować się ucieczką z Czerwonej Planety. Kiedy ciężko ranny Mark odzyskuje przytomność, stwierdza, że został na Marsie sam w zdewastowanym przez wichurę obozie, z minimalnymi zapasami powietrza i żywności, a na dodatek bez łączności z Ziemią. Co gorsza, zarówno pozostali członkowie ekspedycji, jak i sztab w Houston uważają go za martwego, nikt więc nie zorganizuje wyprawy ratunkowej; zresztą, nawet gdyby wyruszyli po niego niemal natychmiast, dotarliby na Marsa długo po tym, jak zabraknie mu powietrza, wody i żywności.
Nie trudno w przypadku
najnowszego filmu Scotta uciec od porównań do dwóch filmów: jego własnego
ostatniego „kosmicznego” dzieła- „Prometeusza” i zeszłorocznego kasowego hitu
Christophera Nolana „Interstellaru”. Wszystkie te trzy dzieła dotyczą tematyki
podróży w kosmos. Każdy z tych filmów zawierał gwiazdorską obsadę. Oraz każdy z
tych filmów podzielił fanów dorobku obu reżyserów. Ale to właśnie „Marsjanin” z
tej trójki jest najlepszym filmem dlaczego?
Zacznijmy od „podwórka”
Scotta. „Prometeusz” jest uważany zarówno przez fanów jak i krytyków za jeden z
najgorszych filmów Brytyjczyka. Była to nieudolna próba poszerzenia(i tak już
szerokiego)uniwersum „Obcego”. Film skończył jako autoparodia, zawierająca
mnóstwo nielogiczności fabularnych oraz naukowych. „Prometeusz” do dziś przez
fanów uniwersum jest uważany za „dzieło wyklęte”
Z kolei „Interstellar” był
filmem bardziej kontrowersyjnym. Jedni uznali film za Magnum Opus Christophera
Nolana. Z drugiej strony inni uznali zeszłoroczną produkcje za pretensjonalny
gwóźdź do trumny reżysera. Ja byłem gdzieś pośrodku. „Interstellar” jawił się
ogromnym patosem, który przejawiał się zarówno w stornie wizualnej filmu jak i
w treści scenariusza. Redukując co za tym idzie upraszczając humanizm w swoim
dziele Nolan jawił się jako jeden z wielu naśladowców złotych lat Stevena
Spielbega. Jak wiadomo wielu było takich co próbowali i wielu wróciło z tej
wyprawy na tarczy. Jak dla mnie Brytyjczyk był jednym z tych osób.
„Marsjanin” stoi w opozycji
do obydwu wyżej wymienionych filmów. Zimną wykalkulowaną techniczną gadkę
zastępuje nonszalancki humor. Zamiast dramatycznej walki o przetrwanie, mamy
raczej historię napisaną w duchu Robinsona Crusoe’a z sporą dawką
popkulturowego humoru.
Pierwsza połowa najnowszego
filmu Ridleya Scotta, to właśnie rozwiązywanie problemów. Postać grana przez
Matta Damona, z manierą Wikipedii tłumaczy widzowi, a potem rozwiązuję każdy
problem związany z przeżyciem na marsie. Mamy wytwarzanie jedzenia z odchodów,
a także tworzenie wody. Pierwsza połowa „Marsjanina” to właśnie hymn pochwalny
na część nauki. W filmie, każdy problem da się rozwiązać za pomocą wiedzy. Nie
ma bariery nie do przejścia. Ten film można by było w sumie streścić jako
futurystyczny wspomniany już Robinson Crusoe.
Oczywiście Mark Watney w
dalszej części filmu nie jest skazany ma samego siebie i z odsieczą wyrusza mu
na pomoc dzielna Ameryka. Tutaj „Marsjanin” zmienia się z luźnej naukowej
komedii na jeden z wielu patetycznych filmów, w których dzielni jankesi lecą po
swojego. Co o dziwo nie jest wadą. Humor w filmie nie jest tylko jego największą
zaletą, jest de facto jego motorem napędowym. Kiedy najnowszy obraz Scotta
niebezpiecznie zbliża się do rangi wyświechtanego gatunkowa, tam cała luzacka
koncepcja zaczyna działać z podwójną mocą, ponieważ patrzymy na te całe popisy
ratunkowe z przymrużonym okiem
Najnowszy film twórcy „Obcego”
można też potraktować w kategorii „feel good movie”. Każdy bohater zapomina o
swoich potrzebach i przekłada osobiste dobro na korzyść misji ratunkowej. Nawet
największe potęgi światowe współpracują z NASA, aby sprowadzić Watney’a
bezpiecznie do domu. Bohaterowie „Marsjanina” wykazują się tak wysoką dawką
altruizmu, iż równie dobrze mogliby oni występować w filmie bożonarodzeniowym.
Nie przeszkadza mi to, ponieważ trafnie wpisuje się to w koncepcje obrazu
Scotta. Jego najnowszy film to obraz na lepsze dni, na lepsze czasy.
W obsadzie mamy kilka
głośnych nazwisk, więc wypadałoby poświęcić im trochę miejsca. Zacznijmy od
Matta Damona. Jak zwykle jest on nad wyraz sztywny, ale nikt tak jak on(no może
poza Chrisem Prattem) nie umie w taki sposób grać zdystansowanych ironicznych
herosów, zachowując przy tym twarz przeciętnego człowieka. Dalej mamy Jeffa
Danielsa i Sean’a Beana, którzy wracają do blockubsterów z serialowych planów i
dają radę. Nie porywają tłumu, ale znakomicie wywiązują się z zadania sportretowania
postaci biurokratów. Jessisca Chastain gra w sumie „Interstellar 2” i nie wiem, czy to zaleta czy też wada filmu. Na dalszym planie mamy jeszcze: Donalda
Glovera, Kate Marę czy też Chiwetela Ejiofora
Słowem podsumowania: „Marsjanin” to najlepszy film Ridleya Scotta od kilku lat.
Mimo, iż film nie jest w żadnej materii innowacyjny, to za pomocą zmiany
koncepcji wybija się z marazmu kosmicznego kina katastroficznego i ogląda się
go z tego powodu bardzo przyjemnie.
Ocena:6/10
Komentarze
Prześlij komentarz