Carol-Przeminęło z wiatrem
Stylowy melodramat to
w dzisiejszych czasach oksymoron. Todd Haynes jednak głośno grzmi z
reżyserskiej ambony, że to nie prawda i serwuje nam niezłą gatunkową przewrotną
satyrę. Do tego podpina pod swój obraz obecną modę na klimaty lat 50-60.
Amerykanin nie boi się iść na całość, tak samo jak widz nie powinien bać się
seansu, bo zaiste jest w właściwych rękach.
"Carol" opowiada historię zakazanej miłości i rozgrywa się w Nowym Jorku na początku lat 50. XX w. Dziewiętnastoletnia Teresa pracuje w luksusowym domu towarowym, marzy o pracy fotografki. Podczas gorączki świątecznych zakupów poznaje Carol – niezwykłą kobietę, uwięzioną w małżeństwie bez miłości, jednak pełną lęków i obaw związanych z porzuceniem dotychczasowego życia. To spotkanie odmieni ich życie na zawsze, jednak cena za chwile szczęścia będzie naprawdę wysoka.
"Carol" opowiada historię zakazanej miłości i rozgrywa się w Nowym Jorku na początku lat 50. XX w. Dziewiętnastoletnia Teresa pracuje w luksusowym domu towarowym, marzy o pracy fotografki. Podczas gorączki świątecznych zakupów poznaje Carol – niezwykłą kobietę, uwięzioną w małżeństwie bez miłości, jednak pełną lęków i obaw związanych z porzuceniem dotychczasowego życia. To spotkanie odmieni ich życie na zawsze, jednak cena za chwile szczęścia będzie naprawdę wysoka.
Film Todda Haynesa to przede wszystkim koncert aktorski Cate
Blanchettt i Rooney Mary. Obydwie panie mają już za sobą rolę wybitne i boją
się mieszać w swoim aktorskim emploi o doskonale widzimy tutaj. Kobiecy drugi
plan dopełnia znana między innymi z „Deadwood” Sarah Paulson, która tylko
trochę odstaje od głównych bohaterek spektaklu. Rozczarowują za to
mężczyźni.
Zarówno Kyle Chandler jak
i Jake Lacy – grają ociężale z niezrozumieniem
koncepcji co sprawia, ze ich aktorstwo zahacza o te z cyklu prawdziwych
historii. Ale może tak miało być?
Bohaterki grane przez Cate Blanchett i Rooney Marę to w tym
świecie zaszczute zwierzęta (zresztą spójrzcie w pięknie, wybałuszone oczka
Rooney), które jako jedyne posiadają uczucia i poprzez więź jaką nawiązują są
zdolne te emocje pielęgnować. Haynes gra tutaj osławioną kartą „zakazanego owocu,
który smakuje najlepiej”. Nasze
bohaterki będą musiały skonfrontować swoje uczucie nie tylko z moralnością, ale
także a może przede wszystkim z konwersowanym społeczeństwem, który za dużo się nie zmienił
mimo upływu lat. Więc bariera czasu zanika, a my w pełni możemy poczuć dramat
bohaterek.
Oczywiście nasze dziewczyny też nie padają sobie od razu w
ramiona. Carol z posągową urodą Cate Blanchett może być łatwo skojarzona z
łatką Famme fatale uwodzącą młode naiwne dziewczynki. Natomiast Teresa jest
młoda, głupiutka i na dodatek jest artystką. To są zupełnie dwa odrębne światy,
których łączenie przyjdzie nam obserwować.
Z czasem Ted wie odrębne kobiety, które dzieli absolutnie wszystko
zaczną się łączyć. W myśl zasady starych melodramatów, miłość przezwycięży
wszystko i wszystkich.
Porozmawiajmy o kwestii technicznej „Carol” . Jest to
najładniejszy film ostatnich miesięcy. Zdjęcia Edwarda Lachmana to subtelne jazdy kamery po mokrych od
deszczu szyb i od łez twarzach. Stonowane, rozmarzone oświetlenie chwytające
niepewne momenty czasu. Ale należy też zwrócić uwagę jak Lachman portretuje
fizyczność ciał. Drżące ręce, przyciemnione twarze, zimne spojrzenia… To był
bardzo wyrównany rok jeżeli chodzi o zdjęcia. Ale w każdym innym dałbym
Lachmanowi Oscara. Za muzykę jest
odpowiedzialny stały współpracownik braci Coen – Carter Burwell i jak zwykle
trzyma równy, świetny poziom.
„Carol” to kino starej daty. Nie dziwią zbyt entuzjastyczne oceny
na Filmwebie. Widzowie rozsmakowani w
estymie pastiszu epoki lat 50 mogą mieć spory problem z zrozumieniem koncepcji
narzuconej przez Haynesa. Mamy do czynienia z jednym z tych filmów , gdzie
swoją wiedzę kinofilską najlepiej zostawić za drzwiami i dać się porwać emocjom
Ocena:7/10
Komentarze
Prześlij komentarz