Świat Remake’ów
To już chyba standard, zwłaszcza w kinie amerykańskim, że filmy, które
niegdyś osiągnęły sukces kasowy trzeba odnowić. Spróbuje odpowiedzieć na
pytanie, dlaczego tak się dzieje.
Ostatnimi czasy ten
model tworzenia kina znacznie się uwypukla. Powstają na przykład odświeżenia trylogii o
super bohaterach, takie jak nowy Batman Christophera Nolana, która już niestety
zamknęła się w 2012 roku, czy świeżutki Superman Zacka Snydera, który
„zadebiutował” w 2013 roku i nie zapowiada się jakoby miał być jednym filmem. Wiemy,
że w 2016 wejdzie na ekrany kin jego druga część. Po za filmami z komiksowymi bohaterami mamy ogrom produkcji, które ponawiają filmy kultowe, które zarobiły w latach
swojej świetności pokaźne sumki. Jako przykład może posłużyć nam „Robocop”
(jest bardziej rebootem, ale to podobny schemat) w wykonaniu J. Padilha ze
stycznia bieżącego roku, albo „Godzilla” G. Edwardsa, która notabene była remakeowana
już w roku 1998. Innych przykładów można by wymieniać i mnożyć w
nieskończoność, ponieważ praktycznie co roku wychodzi przynajmniej jeden remake
hitu z dawnych lat.
Plakat „Godzilla” z 2014 roku.
Taki schemat produkcji
filmów z pewnością nastawiony jest na pieniądze. Tylko czy ludzie na prawdę chcą
oglądać ciągle to samo, jedynie wizualnie odrestaurowane? I tak i nie. Filmy te
sprzedają się mniej lub bardziej. Nie ma idealnego przepisu na sukces. „Mroczny
rycerz powstaje” zarobił tak dużo, że osiągnął trzeci najlepszy w historii
wynik weekendowego otwarcia. Z kolei nowy „Robocop” chyba nawet nie zwrócił się
za koszty produkcji. Nie ma też określonego czasu, w którym moment na remake
jest dobry. Albo twórcy nie mają po prostu wyczucia. Żeby zobaczyć odnowionego
Frankensteina trzeba było czekać ponad pół wieku, z kolei przy wcześniej
wspomnianej Godzili czas pomiędzy następnymi nówkami wyniósł równo lat 16. Absurdalnym
przykładem może być „Dziewczyna z Tatuażem”, której odstęp pomiędzy wersją
skandynawską, a amerykańską wyniósł 2 lata. Aczkolwiek w tym ostatnim przypadku
można to tłumaczyć chęcią zmiany wersji językowej. Chociaż to i tak tłumaczenie
na wyrost przesadne.
„Robocop” 1987 rok.
Przede wszystkim chodzi o
opakowanie starego, sprawdzonego produktu w nowe, atrakcyjniejsze opakowanie.
Ludzie lubią sprawdzone rzeczy. Lubią jak mają pewność, że to, na co idą i
wydadzą swoje, nie często małe, jeżeli doliczyć wizytę w kinowym bufecie,
pieniądze jest dobre. Nowe wersje przyciągają też na pewno ludzi starszych,
jeżeli jest to możliwe, ze względy na miłe wspomnienia i kojarzenie z nimi
swojej młodości. Z drugiej jednak strony przy zapowiedzi jakiegokolwiek remakeu,
w internecie można natrafić na masę negatywnych opinii o tym, że twórcy chcą
zarobić na starej marce albo, że w kółko oglądamy to samo. W przypadku
odnawiania kultowych filmów pojawiają się opinie, że tego typu arcydzieła
powinny zostać zapamiętane takie, jakie były i nie powinno się ich ruszać. Jak
widać zdania są podzielone i skrajne, a to jak nic innego powoduje kłótnie i
przy okazji świetną reklamę takiemu filmowi. Robi się o nim głośno i dociera on
do większej ilości potencjalnych konsumentów. Już nawet nie liczy się czy film
zyskuje w tym momencie czarny pijar i następują pewnego rodzaju szumy pomiędzy
odbiorcą a nadawcą reklamy. Ważne, że o filmie się mówi i dużo ludzi przejdzie
się do kina na niego z czystej ciekawości.
Każdy też na pewno ma z góry
wyrobione zdanie na temat tego typu zabiegów. Jedni zobaczyli kiedyś jak jakiś
film nieudolnie próbuje naśladować jego ulubione dzieło z dawnych lat i
sparzyli się na tym tak mocno, że do każdego innego będą podchodzić z dystansem.
Drudzy, a w tym ja uważają, że remakei są świetnym zjawiskiem. Wiadomo, że nie
można przesadzać w odstępie czasu pomiędzy wersją nową, a pierwowzorem, ale
oglądanie czegoś, co wywarło na nas ogromne wrażenie kiedyś, podane w o wiele
usprawnionej otoczce technologicznej, w formie aktualnie rządzącej popkultury
może być niezwykle przyjemnym doświadczeniem. Oczywiście zawsze jest jakaś
możliwość i ryzyko, że film ten będzie dla nas kompletną klapą i
rozczarowaniem. Wtedy pełni goryczy staniemy się za pewne tym pierwszym,
wspomnianym przeze mnie, rodzaju odbiorcą. Szkoda jedynie, że wizycie w salonie
odnowy poddawane są w większości przypadków blockbustery. Jest to jednak
całkowicie uzasadnione, ponieważ, jak napisałem na początku, chodzi głownie o
odcinanie kuponów. Z chęcią jednak zobaczyłbym więcej starszych filmów w nowej
odsłonie, które nie koniecznie się sprzedały, a teraz odstraszają widza swoją
przestarzałą formą.
Twórca nowej trylogii
Batmana, Christopher Nolan
Podobnym zjawiskiem do
opisywanych przeze mnie remakeów są rożnego rodzaje sequele, prequele, rebooty,
spin-offy. Działają one na tej samej
zasadzie. Twórcy wiedząc, że uniwersum takiego spin-offa czy pierwsza część
zamierzonego sequela sprzedały się w imponujących ilościach i są pewniakami,
decydują się na kolejną część. W taki właśnie sposób mamy na rynku filmy z nie wiadomo jaką liczbą porządkową w
tytule. Podsumowując. Biznes remakeowy będzie się rozwijał dopóty dopóki my –
odbiorcy będziemy gotowi wydać na niego kolejne pieniądze. To my decydujemy,
jaki będzie jego los. Patrząc jednak na aktualny status i ilość
odrestaurowanych filmów, która ma tendencje zwyżkową, ma się on dobrze i będzie
kwitł nam dalej.
Komentarze
Prześlij komentarz