Grand Budapest Hotel (2014)-Popkulturowe Szachy


Każdy z nas był kiedyś w hotelu. Ale byliście kiedyś w hotelu zbudowanym z odłamków kultury filmu i sztuki, który na dodatek jest podlany sosem historycznym? Tak myślałem.

Oprócz oczywistego pytania: „Ciekawe ile zarobili?” ,można się zastanowić, kto mógłby ogarnąć taką obsadę złożoną z wybitnych aktorów różnych pokoleń. Steven Spielberg? Quentin Tarantino? David Fincher? Nie, otóż tą śmietankę aktorską na plan skrzyknął Wes Anderson

Wes Anderson (nie mylić z innym jeszcze lepszym reżyserem Paulem Thomasem Andersonem) jest 45 letnim amerykańskim reżyserem. Twórca takich obrazów jak: „Rushmore”, „Podwodne życie ze Stevem Zissou”, „Fantastyczny Pan Lis” czy „Kochankowie z Księżyca”, preferuje styl kręcenia filmów podobny do nieco już przejadłego ale wciąż kultowego reżysera Tima Burtona. Anderson podobnie jak Burton w swoich filmach balansują na granicy jawy a baśni często ją przekraczając. Czerpiąc przy tym ogromnymi garścmi z dorobku popkultury. Anderson zgromadził obsadę aktorów z swoich poprzednich filmów wrzucając ich w scenerię historyczną dodając masę odwołań do popkultury. Co z tego wyszło? O tym za chwilę.




Kiedy pierwszy raz spojrzałam na plakat promocyjny „Grand Budapest Hotel” zakręciło mnie się w głowie. Ralph Fiennes, F.Murray Abraham, Adrien Brody, Willem Dafoe, Edward Norton, Saoirse Roman, Jude Law, Mathieu Almaic, Jeff Goldblum, Tilda Swinton, Harvey Keitel, Bill Murray, Jason Schwartzman ,Owen Wilson – nie, to nie jest zestaw moich ulubionych aktorów. Wszystkie te nazwiska zostały umieszczone na plakacie „Grand Budapest Hotel”. I wszyscy ci aktorzy występują w filmie.

Na początek opis fabuły. Otóż w filmie mamy do czynienia z niezwykłymi przygodami ekscentrycznego portiera ze słynnego europejskiego hotelu w burzliwym okresie międzywojennym, który uwikłany zostaje w aferę wokół kradzieży bezcennego renesansowego obrazu i walkę o przejęcie ogromnej fortuny rodzinnej.

Pisząc o ostatnim dziele Wesa Andersona, mamy do wyboru albo zdradzić szczątkowy opis fabuły jak w moim przypadku albo...popsuć widzowi całą przyjemność z oglądania. Podczas niecałych dwóch godzin filmowych, bohaterowie najnowszego filmu Amerykanina, przeżywają istną lawinę przygód. Dla przykładu: w filmie mamy do czynienia z takimi wydarzeniami jak kradzież legendarnego obrazu, ucieczka z więzienia, wyścig na nartach oraz ucieczka przed maniakalnym mordercą. Większość reżyserów mogłaby się pogubić w owym labiryncie akcji i stworzyć dzieło chaotyczne oraz niedostępne i niezrozumiałe dla przeciętnego widza. Na szczęście w tym przypadku mamy do czynienia z jednym z bardziej utalentowanych reżyserów swojego pokolenia. Wes Anderson panuje totalnie nad obrazem. Mimo iż mamy do czynienia z bajką to jest to wielopoziomowa bajka-układanka. Wszystko jest dopięte na ostatni guzik. Anderson tworzy swoistą „historie szkatułkową”, czyli układankę polegającą na tak zwanej umieszczaniu historii w historii (Polski przykład: „Rękopis znaleziony w Saragossie”). I znowu każdy inny reżyser mógłby się pogubić w tej wielopiętrowej układance tylko nie on. Anderson znacznie przewyższa swojego kolegę przytoczonego wyżej Tima Burtona.

Na początku wspomniałam o szachach popkulturowych. Czas rozwinąć ten temat. Otóż „Grand Budapest Hotel” jest skierowany dla prawdziwych fanów kina. Aby nie zrozumiano mnie źle, Anderson nie nakręcił napuszonego dzieła skierowanego do równie nadętych, skostniałych krytyków, którzy przeżywają jesień życia. Nie, nie i jeszcze raz nie. Przeciętny widz będzie bardzo dobrze się bawił podczas oglądania, ale to dopiero znawcy kina wychwycą każdy aspekt filmu i docenią układankę Andersona. Nasuwają się skojarzenia z innym mistrzem szachów popkulturowych, Quetinem Tarantino którego gwiazda trochę zgasła. Wes podobnie jak Quentin, w każdy kadr swojego filmu wplata nawiązanie do kinematografii. Wielopiętrowa strzelanina nawiązująca do klasyki spaghetti, westernów? Przedstawienie typowego filmu szpiegowskiego, gdzie bohaterowie wpadają na drzwi i odgryzają palce? Nawiązanie do niemieckiego ekspresjonizmu, przedstawiając mordercę jak z filmów Friedricha Wilhelma Murnaura? Czy też skomplikowana, zabawna ucieczka z więzienia? To wszystko występuje w filmie. Kinomaniacy będą zachwyceni.



Lecz jednak pomijając kinowe szachy, to mamy tu do czynienia z wielopoziomowymi odwołaniami. Anderson nawiązuje do malarstwa, historii, literatury. Można pisać i pisać lecz jednak to jest recenzja filmowa więc zostawmy te odwołania w spokoju, choć wiedza Andersona na temat szeroko pojętej kultury jest warta odnotowania i godna pochwały. Mając do czynienia z taką wybitną obsadą, należy wspomnieć o poziomie gry aktorskiej. Oczywiście nikt nie gra słabo, ale też nikt nie "szarżuje", nie próbuje przejąć ciężaru filmu na swoje barki, cały zespół aktorski współpracuje na bardzo dobrym poziomie - widać to na filmie i można sobie tylko wyobrazić jak dobrze aktorzy bawili się na planie filmowym. Większość aktorów pojawia się w pięcio lub dziesięciominutowych epizodach w których kradną serce widza. Niektórych trudno rozpoznać (łysy wytatuowany pan w więzieniu to nie kto inny jak słynny pan biały z „Wściekłych psów” wspomnianego wyżej Quetnina Tarantino czyli Harvey Keitel). 

Ciężar filmu spoczywa na czterech aktorach. Ralph Fiennes wciela się w główną rolę właściciela hotelowego który przekazuje swoja wiedzę swemu podopiecznemu. Temu aktorowi nie są obce baśniowe klimaty (najbardziej jego znana rola, to rola „Sam-Wiesz-Kogo” znanego jako Voldermorta w sadze „Harry'ego Pottera”). Po raz kolejny udowadnia, że jest aktorem z najwyższej półki nokautując resztę aktorów na planie. Drugim kluczowym aktorem jest Williem Dafoe, którego jest to wielki powrót do wysokiej klasy Hollywoodu. W ostatnich latach kariera Dafoe nie przynosiła mu wielkiej chluby, hańbiąc nieco rangę wybitnego aktora którą wyrobił sobie w latach 80 i 90. Tutaj gra rolę antagonisty, brutalnego, przerysowanego (o czym wspomniałam wyżej) mordercy. Dafoe jest taki jaki powinien być: groźny, kiczowaty, i zabawny. Świetnie się wpisał w koncept filmu i dokładnie w to o co chodziło.

Następnymi aktorami którzy stanowią trzon filmu to Edward Norton, i o dziwo mało znany Tony Revolori. Edward Norton który został przez złośliwych krytków nazwany jako „aktor z najgorszym agentem” w Hollywood. Kariera Nortona zaczęła się piorunująco. W latach 90 zaliczył świetny start kariery występując w takich filmach jak: „Lęk pierwotny”, „Podziemny Krąg” czy „Więzień nienawiści”. Lecz jednak potem zaprzepaścił swoją karierę występując w wątpliwych jakości blockbusterach. Tabloidy głoszą plotki iż Norton popadł w długi i musi grać w byle czym aby je spłacić. W „Grand Budapest Hotel” wraca do swoich lat świetności. Jako oficer policji ze śmiesznym wąsikiem, wpisuje się w odwieczny schemat mitu przedwojennego policjanta. Jest zabawny bezpośredni i miło się go ogląda.

Z kolei ostatni element aktorskiej to młody Tony Reviolori. Z całej czwórki, Tony'ego można najbardziej pochwalić. W panteonie świetnych aktorów ten młody pan mógł się łatwo pogubić i wpaść w kompleksy szczególnie, że przez długi czas występuje u boku Ralpha Fiennesa. Jednak mimo wszystko trzyma poziom. Razem z nim tworzy świetny duet. Swoistą wariacje na temat „Flipa i Flapa”. Widz oglądając ich mimowolnie się uśmiecha. Wróżę temu aktorowi wielką karierą i to tylko kwestia czasu kiedy Reviolori osiągnie taki sam status jak jego koledzy z planu.

Zanim przejdę do podsumowania całości, chciałabym jeszcze wspomnieć o dwóch ważnych aspektach ukazanych w filmie. Po pierwsze, nie można nie wspomnieć o przepięknych zdjęciach w wykonaniu Robert’a D. Yeoman’a. Wieloletni współpracownik Andersona, pokazuje od samego początku, że nie wyszedł z wprawy i wciąż potrafi zadowolić nawet najbardziej wybrednego krytyka efektów wizualnych. Po drugie, muzyka. W „Grand Budapest Hotel” odgrywa ona bardzo dużą rolę. Na wielkim ekranie widzimy najróżniejsze rzeczy, począwszy od tych strasznych skończywszy na istnej komedii. Dzięki takiej rozpiętości, Alexander Desplat mógł rozwinąć swoje skrzydła. Zadanie, jakie mu przypadło, zmusiło go bowiem do stworzenia swojego, ale również spójnego z obrazem, emocjonalnego świata. Tutaj muzyka pełni rolę światotwórczą – łączy wszystko w całość. Desplat, który tworzył muzykę do największego „hitu” dla nastolatek, „Księżyca w nowiu”, wie jak sprawić by na ciele pojawia się gęsia skórka.

„Grand Budapest Hotel” to film, dla osób które w dobie dzisiejszej komercji, pragną oddać się prawdziwemu kinu, z prawdziwego zdarzenia. Na próżno szukać tutaj wymuszeń, autopromocji czy rozgłosu na siłę. Wystarczy zobaczyć krótki zwiastun, obsadę filmową i twórcę muzyki by stwierdzić: „O! Ten film jest wart uwagi”. A kiedy seans dobiegnie końca, będzie się wciąż łaknąć więcej takich twórczości, jakimi uraczył nas skromny/wielki Anderson.

Ocena: 7/10

Komentarze

Popularne posty