Lucy (2014) - Weź pigułkę, zobaczysz.
Chcielibyście wznieść się ponad wyżyny możliwości ludzkiego mózgu? Pewnie, że tak, każdy by chciał. Leonardo da Vinci, Albert Einstein czy Wolfgang Amadeusz Mozart to nazwiska, które każdy zna i takim ludziom jak oni na pewno udało się to w jakimś procencie. A jak sobie radzi tytułowa Lucy, grana przez urokliwą Scarlett Johansson?
Najnowszy film Luca Bessona, próbuje zgłębić jedną z hipotez jakoby ludzie wykorzystywali jedynie 10% swojego mózgu. Na rynku pojawia się nowy narkotyk, a nasza bohaterka, prowadząca raczej hulaszczy tryb życia, przez zrządzenie losu, przypadkowo otrzymuje jego potężną dawkę. W wyniku tego zajścia, dzięki zwiększeniu „obrotów” swojego mózgu, zyskuje ona wręcz nadprzyrodzone możliwości. Wszystko dzieje się w wbrew jej woli, więc mamy okazje pooglądać sceny walki, gdy toruje sobie drogę ucieczki.
Już, gdy pierwszy raz widzimy naszą tytułową bohaterkę, zdajemy sobie sprawę, że nie należy ona do najinteligentniejszych. Ogólnie bardzo lubię urodę Scarlett i w miarę podoba mi się jej aktorstwo, ale tutaj jest dość drewniana. Po całym zajściu z dragami, podczas gdy przełamuje kolejne bariery ludzkich możliwości i doznaje coraz to większego „olśnienia” jej wyraz twarzy zatrzymuje się w miejscu i przypomina raczej neandertalczyka niż osobę o wyższym poziomie świadomości. Niby jest pewne wyjaśnienie zaistniałego stanu rzeczy, ale jakoś do mnie nie przemawia. Nie chcę za dużo zdradzać, po prostu jedna twarz Johansson przez cały film odrzuca i z pewnością nie jest to rola Oscarowa. Jest scena, która została chyba wlepiona na siłę, aby nadać akcji trochę melodramatyzmu. Otóż nagle w środku filmu Lucy przypomina sobie, że ma matkę i postanawia do niej zadzwonić, ckliwie wspominając lata dzieciństwa. Na co nam ta scena nie mam zielonego pojęcia, ale wychodzi trochę tragikomicznie.
Wszystko na ekranie jest ładne i można sobie popatrzeć, ale jest też zwyczajnie głupie, a wizja reżysera daleka jest od jakiegokolwiek realizmu. Nasza „nosicielka” właściwie od początku zyskuje takie umiejętności, że każda kolejna sprzeczka z antagonistami od koreańskiej mafii kończy się w bardzo przewidywalny sposób, więc napięcie uchodzi z filmy jakoś po 20 minutach seansu. Momenty, w których to, co zostało z akcji zwalnia z początku próbują coś wyjaśniać z całego tego pseudonaukowego odkrycia, lecz na końcu powodują jedynie uśmiech politowania.
Na drugim planie przeplatają nam się sceny z jakimś poważanym naukowcem (w tej roli Morgan Freeman), który zajmuje się wcześniej wspomnianą hipotezą i przedstawia nam ładne wykresy na jej temat. To byłoby ciekawe, gdyby film na poważnie podejmowałby ten temat i nie starał się zyskać tylko tła do pokazywania akrobacji, jakie wyczynia na ekranie Lucy. Film przedstawia nam pewne informację, jako prawdę objawioną, podczas gdy nic z tych rzeczy naukowo nie jest potwierdzone, a nawet zostało już obalone.
Jedyne, co mi się w tym filmie podobało to efekty wizualne. Na niektórych scenach można zawiesić oko, ale jakichkolwiek wartości merytorycznych w tym filmie nie uświadczycie. Najwyraźniej Luc zostawił swój reżyserski talent w latach 90’.
Moja ocena: 4
FilmowyDesu
OdpowiedzUsuń