Coś za mną chodzi-"Zrobiliśmy to już raz w liceum"

Film Davida Roberta Mitchella, to jeden z tych filmów z gatunku: "Dwa w jednym". Nastawiając się na typowy młodzieżowy slasher, który będzie grać odważnie z motywami kina lat 80, dostałem to, ale nie jako formę wiodącą. Horror u Mitchella jest tylko przykrywką, tkanką badawczą do nakreślenia jednej z odważniejszych metod antykoncepcyjnych jaką widziała taśma filmowa w XXI wieku(A wbrew pozorom widziała sporo) na dodatek rozumiejąca wszystkie aspekty językowe nie tylko kina spod znaku horroru, ale także kina w ogóle. Film ma tak szeroką trajektorię odwołań, że rozpoczyna się ona na oczywistym Johnie Carpenterze, a kończy na Kenie Loachu.

Jay jest typową nastolatką mieszkającą na przedmieściach Detroit. Dobrze się czuje w towarzystwie swojej młodszej siostry Kelly i przyjaciół Yary oraz Paula, skrycie podkochującego się w Jay. Ona jednak ma już chłopaka, przystojnego Hugh, który wydaje się być porządnym facetem, do czasu, gdy po pierwszym wspólnym seksie, usypia ją. Gdy dziewczyna budzi się przywiązana do wózka inwalidzkiego, jej partner tłumaczy, że nie skrzywdzi jej, ale musi ona o czymś wiedzieć – coś zacznie za nią chodzić. Coś morderczego, wyglądającego jak człowiek, lecz nie będące istotą ludzką. To coś może przybrać formę kogoś obcego, bądź znajomego, lecz tylko Jay będzie mogła to dostrzec. Jakby na potwierdzenie tych słów z ciemności wyłania się zupełnie naga kobieta, krocząca powoli, niczym żywy trup w kierunku dziewczyny. To coś jest powolne, lecz wytrwałe, i w końcu dopadnie swoją ofiarę, mordując ją w potworny sposób. Jedynym sposobem, aby przekazać komuś to dalej, jest przespanie się z tą osobą. Lecz nawet wtedy nie jest się bezpiecznym, gdyż po śmierci następcy to coś wróci do poprzednika.

Zacznijmy od budowy filmu. W warstwie horrorowej rzeczywiście zostajemy wrzuceni w wehikuł czasu odwołujący do lat 80. Jak to u Johna Carpentera syntetyzatory wyją i wprowadzają w otępiały, pulsujący klimat. Ja naprawdę już w tym momencie czułem się usatysfakcjonowany, ale Mitchell jest takim spryciarzem iż swoim filmem wychodzi znacznie dalej niż poza gatunkową szufladkę.
U Mitchella horror, to tylko pretekst po to aby zabrać głos w temacie seksualności wśród młodzieży.

 Oczywiście reżyser jest na tyle inteligentny, iż nie bawi się w pro-katolickie kazania. W "Coś za mną chodzi" seks jest potraktowany jako pomost pomiędzy dzieciństwem, a wejściem w dorosłość. Nasi bohaterowie uczą się o erotyzmie z pism pornograficznych, z własnych doznań obijając się przy tym boleśnie o ściany (podtytuł recenzji, to cytat z filmu, który mnie zdzielił w twarz i nie przeprosił na odchodne). Nasi protagoniści zostają wrzuceni w świat dorosłych, gdzie muszą przetrwać odkrywając własną seksualność. Oczywiście bohaterowie myślą o sobie jako "dorosłe osoby". Jedna z dziewczyn czyta nawet Dostojewskiego na czytniku e-bookowym w kształcie muszelki(God Damm lepszego podsumowania tej dekady nie znajdziecie). Dodajcie sobie fakt, iż w filmie prawie wcale nie pojawiają się dorośli. Występują tylko w postaci zjaw, które prześladują bohaterów. Film Mitchella, to łabędzi śpiew dzieciństwa zamknięty w ciasną otoczkę kina horroru. Co ciekawe reżyser tak operuje tkanką gatunkową  w "Coś za mną chodzi", że  film oprócz tego, iż jest całkiem fajnym kolażem, to staje się również dziełem samodzielnym. Carpenter, to zbyt oczywisty trop. Mitchell sięga po młodzieżowe przekazy Kena Loacha mieszające je z "lightową" wersją poetyki Bergmana, do tego dodając jeszcze sporo z twórczości Lyncha, na końcu posypuje to wizualnymi cytatami z Stanley'a Kubricka. A to tylko horror!

Maika Monroe po roli w ciepło przyjętym "Gościu" tutaj ponownie przywdziewa szaty królowej lat 80 dekady 10's. Tym razem gra główną rolę i sprawuje się świetnie. U Wingarda Monroe była figurą stylistyczną, pulpą. U Mitchella, to bohaterka z krwi i kości. Maika znakomicie czuje vibe lat 80 i już jest u mnie w czołówce młodych aktorek.

Prawdziwym strzałem w dychę było obsadzenie akcji filmu w Detroit. Opuszczone miasto stanowi u Mitchella znakomite tło do jego przemyśleń. Soundtrack autorstwa Disasterpeace, to małe arcydzieło. Brzmi to, jakby John Carpenter(Przysięgam to ostatni raz kiedy używam jego nazwiska w tej recenzji) miało dziecko z wczesnym Ridleyem Scottem.

Na koniec pozostaje kwestia odbioru filmu w Polsce. Na filmwebie widnieje marna średnia 5,6. Może to być sprawka fatalnego tłumaczenia tytułu(W oryginale film się nazywa "It Follows"). Widz dzisiejszy może też nie być przystosowany do odważnej gry Davida Roberta Mitchella ale film polecam z gorącego serca. Jeżeli znajdzie się klucz interpretacyjny, to film odwdzięcza się z nawiązką.

Ocena:7/10

Komentarze

Popularne posty