Retrospektywa serii "Martwe zło" z recenzją serialu "Ash kontra martwe zło"
Już w
tym tygodniu w polskiej telewizji Cinemax odbędzie się premiera serialu „Ash
kontra martwe zło” (Ash vs. Evil Dead), kontynuacji kultowej serii horrorów „Martwe
zło”. To świetna okazja, do podzielenia się wrażeniami z serialu, oraz
przypomnienia poprzednich części serii (i nie tylko).
Na początek mała lekcja historii. Dawno, dawno temu, za siedmioma stanami żył sobie 19-latek, Sam Raimi. Jego marzeniem było nakręcenie makabrycznego horroru gore o demonach, przeklętych artefaktach, nawiedzonych lasach i zagubionych nastolatkach. Wspólnie z Brucem Campbellem i innymi przyjaciółmi w1978 roku nakręcili amatorski horror „W środku lasu” (Within the Woods). Projekt ten finansowali z własnej kieszeni, przez co budżet był bardzo skromny (zaledwie 1600 $). Sam Raimi mógł przenieść na ekran jedynie część swoich wizji. Fabuła nieco przypomina „Martwe zło”. Główni bohaterowie to grupa nastolatków , przebywających w starym domku letniskowym w środku lasu. Jeden z nich, Bruce (grany przez Brucea Campbella) nieumyślnie bezcześci stary cmentarz Indian. Poprzez swój nierozważny czyn chłopak zostaje opętany przez demona i zaczyna atakować przyjaciół. Już w „W środku lasu” można dopatrzeć się pomysłów, które Sam Raimi wykorzystał jeszcze raz w serii „Martwe zło”. Powtarza się wątek domu w głębi lasu, grupy nastolatków, opętania i pradawnych artefaktów (rytualny sztylet zdolny pokonać demona). Po raz pierwszy możemy podziwiać charakterystyczną pracę kamery Sama Raimiego, (ukazujący świat z perspektywy demona). Zarówno „W środku lasu”, jak i filmy z serii „Martwe zło” są mieszanką najbardziej popularnych tematów horrorów z lat 70. Mamy tutaj zarówno elementy typowe dla horrorów satanistycznych (kult, opętanie), jak i dla filmów o zombie (gore, wygląd i zachowanie opętanego).
„W środku
lasu” wyświetlone było tylko raz, na jednym z późnych pokazów „Rocky Horror
Picture Show” w kinie w Detroit. Zagwarantowało
to młodym ludziom dochody, za które
mogli wyprodukować droższy film.
W 1981
powstało słynne „Martwe zło”. Głównym bohaterem jest młody Ash Williams (grany
przez Brucea Campbella) i jego grupka przyjaciół. Spędzają oni wakacje w
starym, tajemniczym domku letniskowym w środku lasu. Przypadkowo odnajdują tam
rytualny sztylet i pradawną Księgę Umarłych, którą z ciekawości zaczynają
czytać. Nieumyślnie przywołują tytułowe martwe zło, które przejmuje kontrolę
nad kolejnymi bohaterami i rozpoczyna krwawy mord.
Budżet filmu
wynosił jedynie 350 000 $. To nadal nie pozwalało na wykorzystanie wszystkich
pomysłów reżysera. „Martwe zło” również było produkcją niskobudżetową, nie
starczyło pieniędzy na profesjonalnych aktorów i wiarygodne efekty specjalne.
Wiele można by zarzucić filmowi, ale na pewno nie braku pomysłowości,
zaangażowania i talentu Sama Raimiego. Reżyser od samego początku umiejętnie
buduje napięcie i atmosferę grozy. Za pomocą prostych trików (dynamiczna praca
kamery, widok z perspektywy demona) tworzy poczucie niebezpieczeństwa. Tempo
filmu od momentu przywołania martwego zła gwałtownie wzrasta. Każdy moment
spokoju, jest tylko ciszą przed burzą. Co chwilę bohaterowie mierzą się się z
kolejnymi zagrożeniami. Nigdy nie wiadomo, kto zostanie opętany, kto przeżyje,
albo jaką postać przybierze zło. Efekty specjalne chociaż umowne, są bardzo
zróżnicowane i pomysłowe w realizacji. Film charakteryzuje się niespotykaną
ilością gore, szokujących scen przemocy przyprawiających wrażliwszą widownię o
mdłości. W przeciwieństwie do późniejszych części, film jest utrzymany
(przynajmniej w zamyśle) w poważnym tonie.
„Martwe zło”
okazało się wielkim hitem. Film bił rekordy popularności w kinach i w
wypożyczalniach kaset (dochody: 2,6 mln $), zyskał powszechne uznanie
(wliczając w to samego Stephena Kinga) i rzeszę oddanych fanów. Widzowie pokochali
film Sama Raimiego, mimo widocznych wad. O dziwo, te techniczne
niedoskonałości, kiepskie aktorstwo, umowne efekty specjalne i charakteryzacja
nadały produkcji specyficzny urok. Mimo odmiennych intencji twórców, wielu
widzów traktuje „Martwe zło” jako dobrą groteskę filmową, która jednocześnie
straszy i śmieszy.
Tym razem
również Sam Raimi wykorzystał dochody do wyprodukowania droższego filmu.
Drogiego na tyle, aby móc ostatecznie wykorzystać wszystkie swoje pomysły. Tak
powstało „Martwe zło 2”(Evil Dead II: Dead by Dawn) w 1987 roku. Film
rozpoczyna się luźną rekonstrukcją wydarzeń z poprzedniej części (pełną
nieścisłości). Ash zostaje uwięziony w nawiedzonym lesie, a do starej chatki
przybywają kolejni ludzie, którzy wkrótce padają ofiarą martwego zła. Reżyser
miał świadomość, że pierwsza część filmu była kiczowata, groteskowa, chwilami
śmieszna. Dlatego postanowił zmienić wady w zalety i świadomie nakręcił pastisz
horrorów, film który jednocześnie straszy i śmieszy. Nadal mamy do czynienia z
filmem grozy o ludziach, którzy walczą z upiorom. Podobnie jak w poprzedniej
części, od początku panuje atmosfera grozy i poczucie narastającego zagrożenia.
Jednak tym razem, sequel „Martwe zło” jednocześnie bawi się konwencją. Sceny
które straszą, są świadomie przerysowane i często puentowane żartem. Sam Raimi
i Bruce Campbell są fanami slapstickowych komedii i dlatego wpadli na pomysł,
aby przenieść gagi rodem z „The Three Stooges” do świata horroru. To
rozwiązanie stworzyło niespotykaną dotąd mieszankę grozy i komedii. Bohaterowie
mają śmieszne wypadki (jak na slapstick przystało), a to wszystko wzbogacone
dreszczem i przerysowaną przemocą. Krew nadal leje się strumieniami, jednak
wszystko to jest przedstawione w tak absurdalny i przejaskrawiony sposób, że trudno
to brać na poważnie. Tempo „Martwego zła 2” jest jeszcze szybsze, to istny
roller coaster wśród horrorów. Cały czas coś się dzieje, co chwilę jesteśmy
zaskakiwani kolejnymi szalonymi pomysłami twórców, żywe trupy, groteskowe
potwory, ożywione przedmioty, drzewa i odbicia w lustrze. Film jednak nie
robiłby takiego wrażenia, gdyby nie Bruce Campbell w roli głównej. Aktor w
trakcie swojej skromnej kariery nabrał doświadczenia. Ash Williams w tej części
jest dużo bardziej zabawny i charyzmatyczny. W trakcie seansu jesteśmy
świadkami zabawnej przemiany głównego bohatera. Początkowo Ash jest typową
ofiarą losu, jednak z czasem mężnieje, nabiera pewności siebie i staje się
prawdziwym twardzielem. Rozprawia się z demonami w efektowny sposób, rzucając
przy tym one-linerami, niczym bohater kina akcji.
„Martwe zło 2” jest wyjątkowym przypadkiem w
którym sequel przebija swój pierwowzór. Ta część dysponowała dziesięciokrotnie
większym budżetem, nie mieliśmy już do czynienia z amatorską produkcją. Tym
razem każdy element filmu został
dopracowany –dobre (jak na tamte czasy), różnorodne efekty specjalne,
charakteryzacja, świetna praca kamery, montaż. Film ani przez moment nie nudzi,
co chwilę jesteśmy zaskakiwani jakimś zwrotem akcji. To jeden z najlepszych
kolarzy strachu i śmiechu.
Trzecia
część serii nosi tytuł „Armia Ciemności” (Army of Darkness) i jest jedną z
najdziwniejszych kontynuacji z jaką miałem do czynienia. Pierwsza część była
poważnym, pełnym makabrycznych i brutalnych scen horrorem, druga część
zastąpiła powagę akcją i czarnym humorem, z kolei trzecia część nie ma w
zasadzie nic wspólnego z kinem grozy. Zdecydowanie bliżej jej do fantasy z
nurtu sword and sorcery. Ash Williams za sprawą Księgi Śmierci przenosi się do
fikcyjnego, średniowiecznego królestwa, w którym trwa wojna między ludźmi, a
upiorami. Główny bohater zostaje uznany za wybawiciela z przepowiedni, który ma
położyć kres demonom. Jak na fantasy przystało, mamy przygody, magię, potwory,
oraz klasyczną walkę dobra ze złem. Nie ma prawie żadnych elementów grozy, nawet
gore przepadło. Zamiast tego mamy jeszcze więcej humoru i akcji. Sam Raimi
ponownie serwuje całą masę szalonych pomysłów zrealizowanych z jeszcze większym
rozmachem. Mamy m.in. walkę Asha z zminiaturyzowanymi klonami siebie samego,
wynalazki łączące technologię współczesną z średniowieczną, batalię z armią
szkieletorów. Ogólnie film jest pełen efektów specjalnych i scen
batalistycznych. Ash od samego początku jest typem twardziela – masowo likwiduje
piekielne pomioty, wykorzystuje różnorodną broń i non stop rzuca dowcipami.
„Armia Ciemności” doczekała się wersji kinowej i reżyserskiej z różnymi
zakończeniami. Jeden kończył się happy endem – Ash dzięki magicznemu eliksirowi
wraca do swoich czasów i wiedzie beztroskie życie. Alternatywne zakończenie z
kolei było bardziej pesymistyczne – Ash przez swoją nieuwagę wypija zbyt dużą
zawartość mikstury, na skutek czego przenosi się do odległej,
postapokaliptycznej przyszłości.
Trylogia
„Martwe zło” obecnie uważana jest przez fanów horrorów za pozycję kultową. W kolejnych
latach powstawały gry komputerowe i
komiksy opowiadające o dalszych przygodach Asha Williamsa.
„Armia
Ciemności” stanowi pewien pomost w karierze Sama Raimiego, pomiędzy horrorami a mainstreamem. Później nakręcił serial „Xena:
Wojownicza Księżniczka” i trylogię „Spider-Man”, jednak fani dalej czekali na
kolejną część „Martwego zła”. W 2009 roku reżyser nakręcił „Wrota Piekieł”
(Drag Me to Hell), komedio horror utrzymany w duchu kultowych filmów z Brucem
Campnellem.
Film
opowiada o młodej dziewczynie Christine Brown (Alison Lohman). Bank dla którego
ona pracuje skonfiskował dobytek starej cyganki, pani Ganush. Ta w akcie zemsty
rzuca na Christine klątwę. Od tego momentu główną bohaterkę nawiedza groźny
demon, który zamienia jej życie w piekło. Sam Raimi po wielu latach nakręcił
kolejny komedio horror. Jak na trylogię „Martwe zło” przystało, pełno tutaj
zwariowanych pomysłów wzbudzających jednocześnie strach i śmiech. „Wrota piekieł”
chwilami trzyma w napięciu, straszy, jednak najczęściej bawi czarnym humorem.
Film niestety nie spełnił wszystkich oczekiwań. Posiadał niską kategorię
wiekową, przez co zabrakło groteskowej przemocy charakterystycznej dla
„Martwego zła”. Efekty specjalne niemal całkowicie ograniczyły się do
kiepskiego CGI rodem z przestarzałych gier komputerowych. Brakowało tych charakterystycznych
efektów, surowości. Zabrakło też akcji, testosteronu i luzu jakiego dostarczał
Ash w wykonaniu Brucea Campbella. „Wrota Piekieł” były ciepło przyjęte przez
fanów (i chłodno odebrany przez resztę), nie spełniały wszystkich oczekiwań.
W 2013 roku
Sam Raimi i Bruce Campbell wyprodukowali remake „Martwego zła” w reżyserii Fede
Alvareza. Zapowiedź nowej wersji zgorszyła wielu fanów. Oczekiwali oni dalszych
przygód Asha, zamiast tego otrzymali odgrzewany kotlet. Mimo negatywnego
nastawienia, film okazał się zaskoczeniem i przez część fanów został pozytywnie
odebrany. Nowe „Martwe zło” było utrzymane w tonie pierwszej części, znowu było
mrocznie i poważnie. Tempo było jeszcze szybsze, a ilość obrzydliwych i
skrajnie brutalnych scen przebijała wszystkie części razem wzięte. Film był
profesjonalnie zrealizowany – bardzo ładne zdjęcia, dynamiczny montaż,
starannie wykonane efekty specjalne. Było również sporo poukrywanych odniesień
do pierwowzoru: większość efektów opartych na staromodnych rozwiązaniach,
powtarzają się znane ujęcia, podobna praca kamery itd. Niestety nie obyło się
bez zgrzytów. Jak na remake przystało, film fabularnie nie zaskakuje. Scenariusz
co prawda nie jest kopią 1 do 1 oryginalnej wersji, wciąż brakuje kreatywności
charakterystycznej dla filmów Raimiego. Brakuje również bohatera na miarę Asha
Williamsa, nikt tutaj się nie wybija, aktorstwo przeciętne. Nowe „Martwe zło”
najwięcej emocji wśród fanów wywołało krótką i tajemniczą sceną po napisach
końcowych. Widzimy w niej twarz Brucea Campbella- wypowiada swój kultowy tekst,
„Groove” , następnie kieruje wzrok w stronę widowni. Co ta scena mogła
oznaczać? Czyżby zapowiedź długo oczekiwanej kontynuacji? Domysły fanów się
spełniły.
Sequel powstał, jednak nie w formie filmu kinowego, tylko serialu
telewizyjnego.
Fani
trylogii „Martwe zło” bardzo długo czekali na kontynuację serii. Od dawna już
zapowiadano sequel, plany wielokrotnie się zmieniały, niektórzy już (w tym ja)
stracili nadzieję. W końcu, po 23 latach doczekano się. Powstał serial
telewizyjny „Ash kontra martwe zło”.
Ash Williams
(ponowie w tej roli niezastąpiony Bruce Campbell) pokonał martwe zło i przez 30
lat ukrywał Księgę Umarłych w swojej przyczepie. Jest życiowym nieudacznikiem –
niewiele zarabia, nigdy nie założył rodziny, większość czasu spędza w barze i
stara się podrywać atrakcyjne dziewczyny (zazwyczaj z marnym skutkiem). W
trakcie jednego ze swoich romansów, odurzony marihuaną Ash czyta przeklętą
księgę i ponownie przywołuje demony. Liczba opętanych i ofiar śmiertelnych wzrasta,
mężczyzna razem z przyjaciółmi szuka
sposobu na zwalczenie martwego zła.
Na stołku
reżysera i scenarzysty zasiadł m.in. twórca serii, Sam Raimi. Pierwsze odcinki
są swego rodzaju „powrotem do domu”. Zło znowu przybywa, przejmuje władzę nad
ludźmi i przedmiotami, a Ash ponownie stara się je powstrzymać. Zakłada swoją
charakterystyczną koszulę, wyposażenie (piłę mechaniczną i dubeltówkę) i z
szyderczym uśmiechem rozpoczyna krwawą rozwałkę. Znowu jest zabawnym połączeniem
twardziela z fajtłapą, efektownie eksterminuje diabelskie pomioty, rzucając
przy tym dowcipami i one-linerami. Jest całkiem pomysłowo, dochodzi do
zabawnych i szalonych konfrontacji z potworami, czuć urok drugiej i trzeciej
części. Mimo iż jest to serial telewizyjny, udało się nakłonić producentów do
zniesienia cenzury. Ponownie jest cała masa gore, każdy odcinek przebija
trylogię ilością czerwonej farby i gumowych członków. Mimo ilości krwi, demonów
i jump scearsów, serial niewiele ma wspólnego z horrorem. To przede wszystkim
czarna komedia wypełniona akcją. Jako, że mamy do czynienia z serialem
telewizyjnym, efekty komputerowe wyglądają bardzo tanio. Fani trylogii mogą
pocieszyć się przeważającymi, staromodnymi efektami – dużo gumy, czerwonej
farby i kukieł rodem z lat 80. Ogólnie czuć klimat kiczowatych horrorów z epoki
kaset VHS. Bruce Campbell znowu „wymiata”, przyciąga uwagę swoją charyzmą i
poczuciem humoru. Jego wiek wcale nie odebrał mu uroku. „Ash kontra
martwe zło” niestety posiada poważną wadę, a mianowicie kiepski scenariusz. Fabuła
serialu jest banalna – bohaterowie szukają sposobu na przepędzenie demonów.
Przez większość czasu śledzimy kolejne nieudane próby, dopiero pod koniec
serialu znajdują (łatwy do przewidzenia) sposób na rozwiązanie problemu.
Większość odcinków to tylko zapychacze, przeważnie nic nie wnoszą do historii.
Łatwo można by było przerobić serial w spójny, pełnometrażowy film. Zakończenie
serialu jest bardzo rozczarowujące. Przychodzi nagle, psuje wizerunek
bohaterów, oraz lekceważy cały wątek przewodni. W zamyśle miało być zabawnie i
przewrotnie, a wyszło głupio i niesmacznie. Rozczarowanie finałem wynagrodzić
może kontynuacja (o ile powstanie). Większość postaci drugo i trzecioplanowych
zawodzi. Postacie Pablo i Kelly wypadają całkiem nieźle (zwłaszcza ten
pierwszy) jednak cała reszta jest nudna i irytująca, zwłaszcza postać
policjantki Amandy. Ich dialogi są czerstwe, nie posiadają ciekawego
charakteru, niepotrzebnie spowalniają fabułę. Żarty prezentują mieszany poziom.
Humor uległ pewnym zmianom – slapstick przepadł, a zastąpiły je dialogi
(sprośne i wulgarne), żarty sytuacyjne i absurdy. Część się sprawdza, a część
nie. Niektóre z odcinków za bardzo odchodzą od „Martwego zła”, konwencją przypominają
typowy serial o zombie, albo o duchach. Zabrakło również montażu, dynamicznej
pracy kamery charakterystycznej dla serii.
Serial jest
daleki od ideału, ale nadal stanowi gratkę dla fanów „Martwego zła”, godna
kontynuacja. Dużo fajnych nawiązań do poprzednich części (zwłaszcza w
pierwszych i ostatnich odcinkach), świetny jak zwykle Bruce Campbell, duża
porcja czarnego humoru, gore i akcji. Mimo iż zdarzają się spadki jakości, to
nie ma mowy o nudzie. Zaskakująco pozytywnie wypada ścieżka dźwiękowa pełna
klasycznych, rockowych utworów z lat 60/70. Niestety jest to produkcja skierowana
wyłącznie do fanów, nowi widzowie nie docenią humoru, klimatu i postaci
głównego bohatera.
Komentarze
Prześlij komentarz