Birdman-Oscarowy ptak
Zwycięstwo "Birdmana" w tegorocznych Oscarach i jego dominacja nad faworyzowanym przez krytyków w licznych przed Oscarowych przewidywaniach "Boyhoodem" może dziwić tylko na pierwszy rzut oka. Kiedy przypomni się jednak, że Hollywood uwielbia, kiedy się o nim opowiada, to wygrana filmu Alejandro Gonzaleza Iñárritu już tak mocno nie zaskakuje. W opowiadaniu o Hollywood nie muszą występować superlatywy, wystarczy, że opowiadanie jest efektywne i trafia do ludzi. Dlatego "Birdman" wraz z nagrodzonym trzy lata temu francuskim "Artystą" jest ulgą na zmęczone oglądaniem tysiąca filmów oczy i serca członków Akademii. No, ale pomijając już kwestie oscarowe należy sobie zadać pytanie, czy warto się zapoznać z nowym filmem meksykańskiego reżysera.
Najnowszy film twórcy "Babel" jest jego najostrzejszym filmem od czasu "Amores Perros", mimo że tego na pierwszy rzut oka nie widać. Birdmanowi najbliżej gatunkowo do komedii. Lecz jednak nie oczekujcie tutaj śmiechów w stylu "Kac Vegas" (Mimo, iż w jednej z głównych ról występuje Zach Galifianakis) ani nawet ambitniejszego humoru. W komedii Iñárritu znajduje się wysoki pierwiastek jego dotychczasowej twórczości. Reżyserowi któremu można przytoczyć stylowe powinowactwo między innymi z Krzysztofem Kieślowskim wrzuca do swojej opowieści mnóstwo z swoich poprzednich filmów. Więc w "Birdmanie" liczy się przede wszystkim dramat ludzki dopiero później żarty. Stawia to opisywany tutaj film w umownych granicach kina autorskiego. Umownych, ponieważ rzucać to wyświechtane pojęcie w 2015r. to trochę jak rzucać się z motyką na słońce. Ale w sumie "Birdman" jest o rzucaniu się z motyką na słońce, więc dlaczego, by nie?
Głównym bohaterem filmu jest Riggan Thomson ma sześćdziesiąt lat na karku, a o jego karierze można już mówić tylko w czasie przeszłym. Dwie dekady wcześniej plakaty jego filmów – trzech części „Birdmana”, czyli superbohaterskiego blockbustera o facecie, który w przebraniu ptaka tłucze złoczyńców – wisiały na każdym rogu, a sam Riggan był bożyszczem tłumów. Czas zrobił jednak swoje. Mięśnie zwiotczały, popularność zmalała, a kolejne role nie pomogły Rigganowi zrzucić celebryckiego opierzenia i obrosnąć w piórka poważanego aktora. Aby wrócić do łask – już nie jako gwiazda, ale jako artysta – Thomson postanawia wystawić na Broadwayu adaptację krótkiego opowiadania Raymonda Carvera. Nie jest to jednak łatwe, biorąc pod uwagę problemy psychologiczne Thomsona i charaktery jego współpracowników: nieprzewidywalnego aktora, Mike'a, młodej kochanki i córki na odwyku .
Trudno pisze się o "Birdmanie". Ponieważ jest to obraz skomplikowany. Nie tyle złożony tematycznie co oryginalnie zrealizowany. Jego chropowatość objawia się w kilku sferach. Po pierwsze przez prawie cały seans mamy do czynienia z perkusją. Zabieg w kinie ostatnio często spotykany (Pamiętacie "Whiplash"?), tylko że muzyka w "Birdmanie" jest: połamana, nierytmiczna, doskonale służąca jako środek artystyczny podkreślający zawirowanie umysłowe dziejące się wokół Riggana. Niedoświadczonego widza soundtrack przerazi, ja jednak podczas seansu w momentach "granych" tupałem sobie nóżką.
Po drugie film jest nakręcony jednym ujęciem (tak zwanym mastershotem), a przynajmniej tak nas zapewnia reżyser. Zabieg ten nie jest niczym nowym. Alfred Hitchcock w swoim filmie: "Lina" próbował użyć tego samego środka stylistycznego. Za zdjęcia w "Birdmanie" opowiada Emmanuel Lubezki(Dwukrotny laureat Oscara w tym właśnie za "Birdmana"), który udowadnia to, iż jest jednym z najlepszych operatorów wszech czasów. Jego kadry powalają długością i dbałością o szczegóły. I, mimo iż możemy szukać dziur w całym koncepcie filmowania to nie znajdziemy ich.
"Birdman" próbuje być mesjaszem współczesnego kina, wytykając wszelkie błędy i przywary kina mainstreamowego, a także środowiska, które je otacza. Film owszem jest niejako mesjanistyczny, lecz spóźniony co najmniej o trzy dekady. (Lata 80 to dekada, która za sprawą między innymi "Gwiezdnych Wojen" i "Indiany Jonesa" zabiła kino autorskie w Hollywood). Więc Iñárritu w swoim najnowszym filmie trochę płacze nad rozlanym mlekiem i nie unika banału oraz pretensjonalności.
Mimo wszystko "Birdman" broni się obłędną warstwą techniczną i niespotykanym często wysokim poziomie gry aktorskiej. Szczególne oklaski należą się M'ichaelowi Keatonowi, który praktycznie gra samego siebie ("Birdman" brzmi nawet podobnie jak "Batman) i Edwardowi Nortonowi, który po latach aktorskiej posuchy zdaje się wracać na dobre tory. "Birdman" to przede wszystkim oryginalna rozrywka, która jest nieczęsto spotykana w dzisiejszym kinie mainstreamowym. Jak dla mnie jeden z bardziej zasłużonych Oscarów w ciągu ostatnich kilku lat.
Ocena:7/10
Najnowszy film twórcy "Babel" jest jego najostrzejszym filmem od czasu "Amores Perros", mimo że tego na pierwszy rzut oka nie widać. Birdmanowi najbliżej gatunkowo do komedii. Lecz jednak nie oczekujcie tutaj śmiechów w stylu "Kac Vegas" (Mimo, iż w jednej z głównych ról występuje Zach Galifianakis) ani nawet ambitniejszego humoru. W komedii Iñárritu znajduje się wysoki pierwiastek jego dotychczasowej twórczości. Reżyserowi któremu można przytoczyć stylowe powinowactwo między innymi z Krzysztofem Kieślowskim wrzuca do swojej opowieści mnóstwo z swoich poprzednich filmów. Więc w "Birdmanie" liczy się przede wszystkim dramat ludzki dopiero później żarty. Stawia to opisywany tutaj film w umownych granicach kina autorskiego. Umownych, ponieważ rzucać to wyświechtane pojęcie w 2015r. to trochę jak rzucać się z motyką na słońce. Ale w sumie "Birdman" jest o rzucaniu się z motyką na słońce, więc dlaczego, by nie?
Głównym bohaterem filmu jest Riggan Thomson ma sześćdziesiąt lat na karku, a o jego karierze można już mówić tylko w czasie przeszłym. Dwie dekady wcześniej plakaty jego filmów – trzech części „Birdmana”, czyli superbohaterskiego blockbustera o facecie, który w przebraniu ptaka tłucze złoczyńców – wisiały na każdym rogu, a sam Riggan był bożyszczem tłumów. Czas zrobił jednak swoje. Mięśnie zwiotczały, popularność zmalała, a kolejne role nie pomogły Rigganowi zrzucić celebryckiego opierzenia i obrosnąć w piórka poważanego aktora. Aby wrócić do łask – już nie jako gwiazda, ale jako artysta – Thomson postanawia wystawić na Broadwayu adaptację krótkiego opowiadania Raymonda Carvera. Nie jest to jednak łatwe, biorąc pod uwagę problemy psychologiczne Thomsona i charaktery jego współpracowników: nieprzewidywalnego aktora, Mike'a, młodej kochanki i córki na odwyku .
Trudno pisze się o "Birdmanie". Ponieważ jest to obraz skomplikowany. Nie tyle złożony tematycznie co oryginalnie zrealizowany. Jego chropowatość objawia się w kilku sferach. Po pierwsze przez prawie cały seans mamy do czynienia z perkusją. Zabieg w kinie ostatnio często spotykany (Pamiętacie "Whiplash"?), tylko że muzyka w "Birdmanie" jest: połamana, nierytmiczna, doskonale służąca jako środek artystyczny podkreślający zawirowanie umysłowe dziejące się wokół Riggana. Niedoświadczonego widza soundtrack przerazi, ja jednak podczas seansu w momentach "granych" tupałem sobie nóżką.
Po drugie film jest nakręcony jednym ujęciem (tak zwanym mastershotem), a przynajmniej tak nas zapewnia reżyser. Zabieg ten nie jest niczym nowym. Alfred Hitchcock w swoim filmie: "Lina" próbował użyć tego samego środka stylistycznego. Za zdjęcia w "Birdmanie" opowiada Emmanuel Lubezki(Dwukrotny laureat Oscara w tym właśnie za "Birdmana"), który udowadnia to, iż jest jednym z najlepszych operatorów wszech czasów. Jego kadry powalają długością i dbałością o szczegóły. I, mimo iż możemy szukać dziur w całym koncepcie filmowania to nie znajdziemy ich.
"Birdman" próbuje być mesjaszem współczesnego kina, wytykając wszelkie błędy i przywary kina mainstreamowego, a także środowiska, które je otacza. Film owszem jest niejako mesjanistyczny, lecz spóźniony co najmniej o trzy dekady. (Lata 80 to dekada, która za sprawą między innymi "Gwiezdnych Wojen" i "Indiany Jonesa" zabiła kino autorskie w Hollywood). Więc Iñárritu w swoim najnowszym filmie trochę płacze nad rozlanym mlekiem i nie unika banału oraz pretensjonalności.
Mimo wszystko "Birdman" broni się obłędną warstwą techniczną i niespotykanym często wysokim poziomie gry aktorskiej. Szczególne oklaski należą się M'ichaelowi Keatonowi, który praktycznie gra samego siebie ("Birdman" brzmi nawet podobnie jak "Batman) i Edwardowi Nortonowi, który po latach aktorskiej posuchy zdaje się wracać na dobre tory. "Birdman" to przede wszystkim oryginalna rozrywka, która jest nieczęsto spotykana w dzisiejszym kinie mainstreamowym. Jak dla mnie jeden z bardziej zasłużonych Oscarów w ciągu ostatnich kilku lat.
Ocena:7/10
Komentarze
Prześlij komentarz