Zniewolony. 12 Years a Slave (2013) – "I Have a Dream…"
"Zniewolony"
to kolejny, po "Wstydzie" z 2011 roku, obraz nakręcony przez
brytyjskiego reżysera Steva McQueena. Tym razem udało mu się zdobyć najbardziej prestiżowe nagrody w świecie filmu, bo zgarnął aż trzy Oscary, w tym
za najlepszy film i scenariusz adaptowany. Czy sława i zasługi, jakie otrzymał,
mają swe odbicie w rzeczywistości, czy może dla akademii ważna była tylko
tematyka, której się podjął? Przekonajmy się razem!
Film przenosi nas w
niechlubny punkt historii Stanów Zjednoczonych. Poznajemy Solomona Northup'a
(Chiwetel Ejiofor) który, mimo iż jest "czarnuchem", jak to w filmie
określają ludzi o czarnym kolorze skóry, ma papiery świadczące o swojej
wolności. Tak, film nie jest pieszczotliwy w określeniach dla niewolników
tamtego okresu. Nie jest też miły i wyidealizowany, wręcz przeciwnie, nie raz
będziemy świadkami wymierzania brutalnych, wręcz krwawych kar, przez
pozbawionych człowieczeństwa właścicieli o europejskiej urodzie. Salomon, na co
dzień jest kochającym mężem i ojcem, jednak poznaje złych ludzi i
jego swobodne, wolne życie rychło się kończy. Zaczyna się dwunastoletnia walka o godność.
Sam
tytuł niejako zdradza nam, że pokazuje obrazy z 12 lat, które główny bohater
spędził w niewoli. Tak więc, opowieść jest bardziej scenami z życia Salomona w
niewoli niż historią opowiedzianą od A do Z. W tym czasie,
"przyjemność" posiadania papierów własnościowych Northup'a ma paru
różnych oprawców, mniej lub bardziej wyzutymi z uczuć i empatii. W tych rolach świetnie odnajdują się:
Benedict Cumberbatch oraz Michael Fassbender. Ten drugi zresztą często
współpracuje z McQueenem. Postacie obydwu są ze sobą w zamierzony sposób
skontrastowane. O ile ten pierwszy gra postać nie do końca zniszczoną ślepymi
poglądami o wyższości jednej rasy nad drugą, o tyle oprawca grany przez
Fassbendera jest bezwarunkowo przekonany o słuszności tego co robi. Tłumaczy
się zresztą, że takie instrukcje daje pismo święte. To właśnie na jego
plantacji film robi się najciekawszy. Tam poznajemy prawdziwe zepsucie i chory
brak równowagi ras (oraz emocjonalny) spowodowany zupełną władzą nad drugim
człowiekiem.
Film w swojej formie stara się
pokazać powody, dla których sposób myślenia w tamtych czasach był taki, a nie
inny. W paru przypadkach warunkuje to właśnie biblią. Uświadamia widza, że
święta księga może być niezwykle potężnym i destrukcyjnym narzędziem, kiedy
interpretujemy ją na swój własny, wypatrzony sposób. Przez większość seansu
chce nam pokazać okrutne oblicze niewolnictwa, próbuje dojść do podstaw takiego
myślenia i przedstawić je nam, praktycznie obiektywnie. Do czasu. Nie chcąc za
dużo zdradzać napiszę tylko, że postać, w którą wciela się Brad Pitt strasznie
ujmuje całości. Jest wepchnięty na siłę i ma za zadanie bronić honoru białych ludzi.
Inaczej film nie przeszedłby takiej drogi na gali Oscarowej. W takim przypadku
mamy przecież rozliczenie Ameryki z patologii, jaką było niewolnictwo. Filmowe
przepraszam podane w odpowiedni, brutalny i zwieńczony prawidłową postawą,
sposób. Dziwić może fakt, że reżyser jest czarnoskóry.
Od strony technicznej film stoi
na wysokim poziomie, choć niektóre zastosowane rozwiązania mogą się podobać w
mniejszym lub większym stopniu. Szczerze urzekające są zdjęcia wykonane przez
Sean'a Bobbitt'a. Kadrują piękno Amerykańskiej prowincji skąpanej w porannej
rosie. Innym razem ukazują nam plantacje bawełny w blasku wschodzącego słońca.
Są naprawdę poetyckie i stanowią ciekawe przerwy w powrocie do brutalnej rzeczywistości.
Muzyką zajął się Hans Zimmer i mimo iż sama w sobie pasuje do filmu i nadaje mu
melodramatycznego charakteru, to ktoś kto oglądał wcześniej "Incepcje
"na pewno usłyszy niezwykłe podobieństwo w ścieżce dźwiękowej. Mówiąc
wprost Zimmer całkiem porządnie skopiował swoje wcześniejsze dokonania. Warto
wspomnieć także o paru ujęciach, które są bardzo długie w stosunku do
standardów. Często mają na celu wczucie widza w dramat postaci na ekranie i
byłoby to dobre rozwiązanie gdyby je odrobine przyciąć. One powinny być długie,
ale te które serwuje nam McQueen nadają się na swój osobny krótkometrażowy
odcinek. Oczywiście ironizuję, żeby zobrazować wam ich koszmarną długość.
Aktorsko na pierwszym i drugim planie genialnie sobie radzą: Ejiofor,
Fassbender i Cumberbatch. To trio właściwie robi film. I mocno zaskakuje mnie
fakt, że Oscara zdobyła debiutująca w kinie Lupita Nyong'o.
W pamięci zapada tylko jedna scena z jej udziałem.
Podsumowując, film stara się w
sposób obiektywny przedstawić i rozliczyć zjawisko niewolnictwa w USA i całkiem
dobrze mu to wychodzi, lecz gubi się gdzieś w końcówce, chcąc pozostać ckliwą
historią. Sam w sobie zawiera dużo dramatycznych scen, które wielu doceni za
pomysł i wykonanie. Warto wspomnieć, że jest to opowieść oparta na faktach,
więc historia staje się wtedy jeszcze bardziej przerażająca.
Moja ocena: 8/10
Komentarze
Prześlij komentarz