Hercules (2014) - Połowiczny pół-bóg.
Jestem z takiego pokolenia, że
kiedy słyszę Herkules od razu mam przed oczami postać Kevina Sorbo wykreowaną w
serialu z 94 roku, stworzonego przez Christiana Wililiamsa. Herkules, który nie
mierzy dwa i pół metra, a jego obwód bicka nie jest większy od mojego obwodu w
pasie. Herkules, który jest dobry, prawy i tak samo mu z oczu patrzy. W roku
2014 odświeżyć ten wizerunek próbuje Dwayne „The Rock” Johanson, występując w filmie
Bretta Ratnera właśnie w roli tytułowego
bohatera. Jak mu to wychodzi?
Jako, że film powstał na
podstawie komiksu („Hercules:
The Thracian Wars”), a ostatnimi czasy postacie komiksowe są remakowane
w sposób jak najbardziej realny, możliwy i w ogóle wiarygodny nie inaczej jest
w tym przypadku. Herkules nie jest już pół-bogiem, a jedynie jest za takiego
uważany. W końcu gość przewraca galopujące konie, wyrywa głazy, powala pięciu
przeciwników jednym uderzeniem z maczugi i wykonuje różne inne, niedostępne dla
przeciętnego śmiertelnika, akrobacje. Co ciekawe, uważam, że o wiele fajniej
wyglądały ataki jego świty, a znajdują się tam całkiem barwne osobniki. Mamy
dziadka (Ian McShane) z włócznią (wielofunkcyjną), Amazońską łuczniczkę,
kolesia od sztyletów, jakiegoś umysłowo innego topornika oraz krewnego
Herkiego, który miała za zadanie rozgłaszać legendy o naszym mięśniaku, tak
żeby wrogowie bardziej trzęśli przed nim portkami.
Fabuła, łagodnie mówiąc, nie należy do najlepszych.
Zostajemy rzuceni gdzieś w życiu głównego bohatera, który jest najemnikiem i
właśnie podejmuje pewne zlecenie. Po szybkim wprowadzeniu dowiadujemy, się, że
wykonał już 12 swoich ciężkich prac, dzięki którym zyskał tak wielki rozgłos, a
teraz film wwierca nam w głowę enigmatyczną przepowiednie o tym, że musi
wykonać swoją ostatnią niewykonaną pracę (to prawie dosłownie tak brzmiało). Po za głównym wątkiem mamy jeszcze
retrospekcję z życia syna Zeusa, które są tak a propos, prawie do samego końca,
śmiałą zrzynka z God of Wara. Nie zdradzę nikomu szczegółów, aby nie psuć
obcowania z tak świetnym tytułem, jakim jest gra o pogromcy mitologicznych
bogów spartiacie. Właściwie to wypatrzyłem jeszcze jedną scenę „nawiązującą” do
przygód łysego maniaka (fani będą wiedzieć, o czym piszę). Gra aktorska naszego byłego zapaśnika w sumie nie ma jak być oceniona. Dostał on całkiem proste zadania. Grać twardego jak **** wojaka, który zabija samym wzrokiem. I tak z kamienną miną, zachowując się jak kamień, gra swoje przedstawienie. Oglądając, zatęskniłem za dzieciństwem, gdzie wszystko było lepsze, nawet Herkules.
Sceny walki są tutaj całkiem widowiskowe i to jest plusem.
Fajnie popatrzeć jak pół-bóg kopem z przysłowiowego partyzanta wybija z rytmu
walki coraz to większą ilość przeciwników, wymachując swoją sławną pałką na
prawo i lewo. Jak już wcześniej wspomniałem cała jego kampania też nieźle sobie
w wojaczce radzi. Szkoda tylko, że walki są dość krótkie, a ich sceneria jest
wyblakła jak 10-letnie sprane galoty. W kwestii muzyki coś nam tam w tle
przygrywa, ale w sumie pisząc ten tekst godzinę po seansie nie wiele z niej
pamiętam, także poziom możecie sobie wyobrazić. Podczas całego filmu znajdziemy
również parę scen mających nas rozśmieszyć i już przepis na niedzielne popołudnie
mamy gotowy.
Podsumowując nie jest to film, po którym będziecie chcieli zjeść tak dużo
niedzielnych kotletów, żeby wreszcie zadowolić babcię Tereskę (popełniając przy
tym samobójstwo z przeżarcia), ale nie jest to też w żadnym wypadku kawał
jakiegoś wybitnego kina przygodowego. Ot tak można obejrzeć tą średniawkę, ale na lepszego Herkulesa niż tego prawilnego, poczciwego typka z 1994 roku nie liczcie.
OCENA: 5-
FilmowyDesu
OdpowiedzUsuń