Zaginiona dziewczyna (2014) - "I chyba nie wiesz, że telewizja kłamie. Nie wszystko możesz mieć."

Powyższy cytat z utworu zespołu Myslovitz chyba najlepiej podsumowuje najnowszy film Davida Finchera. Z początku impotecyjno-letargiczny potem przechodzący w Hitchcocowską narracje, kończąc na kinie rozrywkowym, serwując nam puentę w stylu kina europejskiego. Nie wszystko można mieć, ale resztę można mieć i to na dobrym poziomie! 

Fincher to jedno z największych nazwisk przemysłu filmowego przełomu poprzedniego i obecnego wieku. Wyreżyserował już kultowe "Siedem" oraz "Podziemny Krąg", stworzył film o Facebooku, kręci teledyski dla Justina Timberlake'a, oraz jest reżyserem poszczególnych odcinków "House Of Cards". Człowiek instytucja. Fincher to nazwisko gwarantujące dobry sprawdzony produkt. Nie  inaczej jest w przypadku Zaginionej Dziewczyny. 

Najnowszy obraz twórcy "Siedem" jest thrillerem z silnymi wpływami kina rozrywkowego. Fabularnie prezentuje się to następująco: Młoda kobieta znika bez śladu w przededniu piątej rocznicy ślubu. Wszystkie podejrzenia padają na męża, który wspierany przez swą siostrę postanawia dowieść swojej niewinności i rozwiązać zagadkę. Nie będę za dużo zdradzał, ponieważ pierwsza część Zaginionej dziewczyny to typowy thriller napisany w duchu Hitchcocka. Początkowa nuda zostaje stopniowo łamana przez zwroty akcji, które stopniowo stają się wyraźniejsze, aż w końcu wybijają nam zęby i rzucają na kolana.


Zanim przejdziemy do krótkiej analizy obrazu należy poświęcić trochę miejsca drażniącej kwestii, czyli Benowi Affleckowi. Następca Christiana Bale'a jest jednym z najbardziej kontrowersyjnych aktorów ostatnich lat, a spory dotyczące jego poziomu aktorstwa są jednym z najczęściej poruszanych spraw przez kinomanów. Tutaj o dziwo Affleck nie gryzie w oczy. Znam dużo słabsze jego role. Jasne Ben jest ograniczony przez swój wąski wachlarz trików aktorskich i to widać. Ale spisuje się nad wyraz dobrze. Powiedzmy nie psuł mi seansu, a jak na niego to i tak dobrze. 

Skoro już jesteśmy przy aktorstwie, to należy wychwalić drugi plan. A mamy tu kilka niekonwencjonalnych nazwisk. Neil Patrick Harris "na papierze" wydaje się totalną klęską, ale w filmie gra niezwykle dobrze. Kim Dickens (Kocham ją za Deadwood) tu gra również bardzo solidnie, subtelnie dodając do stereotypowej postaci policjantki trochę ciekawego backgroundu. Nie zdziwię się, jak otrzyma nominacje do Oscara. Mamy jeszcze Tylera Perry (który trochę kopiuje Saula Goodmana z Breaking Bad) i Carrie Coon. No i jeszcze Emily Ratajowski, która tak, znowu pokazuje cycki. Ale i tak film należy do Rosamund Pike odtwórczyni roli tytułowej zaginionej dziewczyny. Nie będę tutaj zbytnio pisał o jej aktorstwie, bo bym musiał się odwołać do treści filmu. A ona wręcz kipi od niespodzianek, więc zamilknę. Ale nadmienię, tylko że będzie żelazną kandydatką do przyszłorocznego Oscara.

Film, jak już wspomniałem na wstępie, to zaskakująco udana mieszanka. Przez ponad godzinę mamy niesamowicie zawartą budowę klimatu. Fincher po raz kolejny w swojej karierze odwołuje się do swojego idola Alfreda Hitchcocka. I idąc za jego przykładem serwuje nam zwrot akcji za zwrotem akcji. Ale im bliżej końca, tym owe zwroty są coraz bardziej naciągane i niedorzeczne. I tu dzieje się coś niesamowitego.


Może nad interpretuję, ale wydaje mi się, że nowy film twórcy "Siedem" to tak naprawdę próba pogodzenia starego kina z nowym kinem. Nie wiem czy Fincher wyszedłby z tak ciekawym pomysłem, lecz  była to jedna z najbardziej klarownych myśli, jaka wykształtowała się u mnie po seansie. David zawsze był zakochany w Hitchcocku, ale też nie stronił od kina rozrywkowego i najnowszych zdobyczy kultury X-muzy (Wspomniane teledyski, reżyserowanie serialu). Możliwe, że mamy do czynienia z Magnum opus Amerykanina, w którym godzi obydwie swoje drogi reżyserskie. 

 Gone Girl to nie tylko mieszanka gatunkowa, lecz także (jak to u Finchera często bywa) krytyka najnowszych technologii. Trochę to dziwne, że właśnie ten reżyser tak często krytykuje ten temat no, ale cóż... Tym razem na celowniku znalazły się telewizja i portale społecznościowe. Nagonka na głównego bohatera poprzez Facebooka i inne kanały społecznościowe sprawia, że czasem chwytamy się za głowę. Możemy obserwować dziwny cybernetyczny lincz, który z minuty na minutę sprawia, że pętla na szyi protagonisty zaciska się coraz bardziej i bardziej. A my, mimo iż patrzymy z odrazą na media przedstawione w tym dziele, to łapiemy się na tym, iż postąpilibyśmy tak samo.
Naprawdę trudno pisać o tym filmie bez zdradzania treści, więc nadmienię, tylko że obraz jest przepełniony mizoginizmem. Jest to jednak mizoginizm czysto przesadzony, idealnie pasujący do tej niecodziennej koncepcji wykreowanej w Gone Girl. Wspomnę jeszcze, że bohaterki kobiece przedstawione w tym filmie, to typowe postacie  znane z filmów Finchera. Silne, niezależne, a jednocześnie przytłoczone obecnym światem. Ciekawym faktem jest, iż autorem scenariusza jest kobieta.

Oprawa techniczna jest więcej niż dobra. Soundtrack stworzony przez Trenta Reznora i Atticusa Rosa jest świeży zaskakujący, znakomicie współgra z obrazem i świetnie potęguję napięcie. Zdjęcia też są świetne. Odzwierciedlają reportażowy charakter filmu.

Trochę mało napisałem o tym filmie. Cóż, jak już wspominałem trudna sprawa pisać o najnowszym Fincherze, gdzie fabuła operuje na twiście, którego nie chce tutaj zdradzić(Sam jak byłem na seansie w kinie, to w myślach dziękowałem znajomym za brak spoilerów). Ale dla mnie jest to film roku. Mam jeszcze kilka zaległości z kina europejskiego (Przede wszystkim Lewiatan), ale z kategorii Hollywoodu to dla mnie Gone Girl to najlepszy film tego roku. Więc biegnijcie do kin, a wtedy zrozumiecie nieco ograniczoną recenzję ,a z drugiej strony jej podziękujecie :)

Ocena:8/10






Komentarze

Popularne posty